Dlaczego moje reportaże są za długie?

Zastana jesienno-buro-zimowa melancholia natchnęła mnie do skierowania słowa pisanego w kierunku osób wpadających na moją stronę. Wszak fotografie fotografiami, ale niektórzy poczytać też lubią, w końcu czytanie rozwija. Nie jestem jeszcze przekonany czy jest to również domeną mojego tworu, ale postanowiłem spróbować. W końcu przerwę miałem dość długą, ostatnie teksty wychodziły spod mojego pióra za czasów studenckich, kiedy to Pan Iwandowski, poważny fotoreporter koncertowy do zrobionych zdjęć pisał również relacje z wydarzeń muzycznych dla warszawskich portali kulturalnych, ach co to były za czasy…

…ale do rzeczy, myślałem długo o czym by tu napisać, podążyłem za pierwszą myślą, za rzeczą moim zdaniem najważniejszą w tej profesji, stanowiącą istotę tego co robię. Od razu Was przepraszam, nie będzie to tekst o tytule „10 powodów dlaczego warto zdecydować się na sesję narzeczeńską” tak popularny i „mocny” marketingowo wśród fotografów i portali ślubnych. Wybaczcie. Postanowiłem, że napiszę o reportażu, czyli dziele, na którym zależy każdej Parze decydującej się na obecność „Pana Fotografa” podczas swojego dnia ślubu. 

Pozwólcie, że głównie skupię się na jednej cesze wspomnianego reportażu. Jest nią jego długość, czyli ilość fotografii składających się na cały materiał. W pewnych środowiskach fotograficznych, czy też okołofotograficznych ślubnych, spotykam się często z „prawdą objawioną”, że reportaż ślubny musi być, krótki, zwięzły i konkretny, ot 100 zdjęć nie więcej, dodatkowo super by było, gdyby 30% zdjęć przedstawiało detale i inne „ładne rzeczy”, królujące czy to w miejscu ceremonii czy to na stołach w sali weselnej (w końcu Para Młoda tak długo je wyszukiwała i tak słono za nie zapłaciła!), bez tego lepiej „nie wychodź z domu”. W innym przypadku, nikt reportażu takiego (a właściwie „detalażu”) nie obejrzy, nikogo on nie zainteresuje i po prostu mój drogi tracisz na całej linii.

Jak być może ktoś z Was już zauważył, ja spoza tego schematu, jedynego słusznego, wychodzę bardzo drastycznie. Wszak reportaże na mojej stronie to zazwyczaj 350 fotografii, czasem więcej, detali tam jak na lekarstwo w stosunku do reszty, bardziej skupiam się na ludziach, na ludziach i jeszcze raz na emocjach. Dlaczego w pełni świadomy „strzelasz sobie w kolano?” – zapyta jakiś kolega z branży –  i nie publikujesz stuzdjęciowych historii z przewagą pięknych detali, przecież resztę zdjęć i tak klient dostanie „pod stołem”, a Ty Przemek będziesz na topie, jako modny fotograf utożsamiany z boho stylem, przecież zdjęcie w kapeluszu już masz, brakuje Ci jeszcze brody do pasa, jakiegoś rustykalnego logo i jedziesz stary…”

Zatem Przemku tłumacz się! Dlaczego „jest jak jest”?

OK! Dlaczego wolę długo?  Po pierwsze, staram się grać w otwarte karty, chcę by potencjalny klient widział co otrzymuje klient obecny. Nie chcę pokazywać „the best off” każdego ślubu, chcę pokazywać wszystko, chcę by każdy widział czego może się spodziewać, gdy wybierze właśnie mnie na swojego fotografa ślubnego.

Po drugie… no właśnie, tutaj musimy to rozwinąć trochę bardziej. Według mnie pokazywanie w swoim portfolio „wersji skróconej”, jest tożsame z pewną marginalizacją. Marginalizuje się ludzi na rzecz detali, marginalizuje się emocje, pewne drobne wydarzenia również. Brakuje miejsca na gęstą narrację, na opowiadanie historii, na wiele intrygujących wątków, są tam tylko zdjęcia, a właściwie zlepek kilkudziesięciu zdjęć, nie ma tego co przyciąga, co pozwala by oglądający płynął wraz z fotografiami. Wszak dzień ślubu dla fotografa to kilkanaście godzin intensywnej pracy, co najmniej kilka różnych miejsc, masa ludzi, dwójka tych najistotniejszych, są to też nieprzebrane pokłady emocji, uśmiechu, łez i najważniejsze… inspiracji. Z kolei dla Pary Młodej i ich najbliższych to jeden z najważniejszych dni w życiu, też pełen emocji, ale również stresu i zamieszania. Do nas czyli do fotografów należy by opowiedzieć historię tego dnia, oczywiście według własnej interpretacji, przy pomocy własnej wrażliwości i własnego spojrzenia na świat, ale tak by podczas oglądania tej historii te same emocje wróciły do tych ludzi z powrotem, czasem ze wzmożoną siłą. Oczywiście nie tyczy się to tylko osób związanych z wydarzeniem, chcemy by historia poruszała również osoby postronne. Uważam, że nie da się, a przynajmniej jest szalenie trudno stworzyć ciekawą i angażującą historię, z tak ważnego, treściwego i przesiąkniętego emocjami dnia w 100 zdjęciach. Myślę, że 100 pierwszych zdjęć to rozgrzewka, to zachęta dla oglądającego, że warto płynąć dalej, że będzie jeszcze ciekawiej, jeszcze bardziej intrygująco. 

Zatrzymajmy się w tym miejscu na najważniejszym wydarzeniu w dniu ślubu. Bez wątpienia na myśl każdemu przychodzi przysięga. Często gdy oglądam, krótkie stuzdjęciowe opowieści, widzę jedno, może dwa zdjęcia z samej przysięgi (w sumie nie ma co się dziwić, na więcej nie ma miejsca, mamy napięty harmonogram). Według mnie krzywdzące, a na otwarciu miałem za to 18 zdjęć kwiatków, szklanek i winietek na stołach. Chodzi o to by w reportażu poszczególne wydarzenia pokazywać w sposób również reportażowy, tzn. wcześniej wspomniana przysięga powinna stanowić oddzielną opowieść, składającą się z kilku, kilkunastu zdjęć. Przecież chcemy obejrzeć ten kluczowy, najważniejszy moment z bliska i z daleka, chcemy by pokazany był główny temat i kontekst (np. Młoda Para i reakcje ich bliskich z tyłu), oczekujemy zdjęć konkretnych dokumentujących, jak również tych mających w sobie element niedopowiedzenia. Chcemy w końcu zdjęć skrajnie różnych pod względem fotograficznym, nie o identycznej geometrii, nie o takiej samej głębi ostrości, nie tylko kadrów wąskich ale i szerokich. Ten mini reportaż z przysięgi sprawia, że chcemy ten najważniejszy moment przeżyć razem z bohaterami, chcemy choć trochę poczuć to co oni czuli wtedy. Przyznacie, że nijak się to ma do wspomnianego wcześniej jednego zdjęcia dwojga ludzi stojących naprzeciwko siebie w kościele, a w środku w nieostrościach z lewitującą postacią księdza gestykulującego przecinany zakład. Kolejne zdjęcie to już niestety wyjście z kościoła z wystrzelonym kolorowym konfetti (zawsze dużo lajków na fejsie).  

Przysięga Weroniki i Mateusza – mały reportaż w reportażu. Link do całości.

Oczywiście gdy fotograf nie zastosuje odpowiednich środków sprawiających, że historia jest warta oglądania i zachęca do uczestniczenia w tym spektaklu (myślę, że reportaż fotograficzny śmiało można porównać z przedstawieniem teatralnym, książką czy filmem), to lepiej dla niego i jego „dzieła” by pozostał przy wcześniej wspomnianym „the best off”. Nie ma co się łudzić, najtrudniejszą pracą fotografa na etapie tworzenia publikacji są zabiegi edytorskie, fotograf musi ułożyć zdjęcia w reportażu tak by chwycić oglądającego za serce by ten został w opowieści do samego końca, a potem poczuł się zobowiązany do własnych przemyśleń na temat tego co zobaczył, tak jak po przeczytaniu dobrej książki czy wizycie w teatrze. Jednocześnie oglądający musi dać też coś od siebie, a konkretnie jest to chęć obejrzenia, obejrzenia, a nie szybkiego “przescrollowania” na telefonie w tramwaju, chęć pochylenia się nad konkretnymi zdjęciami, chęć, być może czasem prostej i pobieżnej, ale analizy tego „co autor miał na myśli”. Autor oczekuje na samym początku deklaracji od oglądającego, że ów chce się zaangażować, nie spodoba mu się to sobie pójdzie i zapomni, ale za każdym razem chce on poświęcić czas by obejrzeć historię złożoną z tych kilkuset fotografii. Zechciejmy poświęcać czas na oglądanie zdjęć (nie przeglądanie).

Tutaj chciałbym pozwolić sobie na małą dygresję. Po kilku latach pracy jako fotograf dostrzegłem, że w naszym społeczeństwie jest problem  z umiejętnością czytania fotografii. Zazwyczaj oglądając fotografie, oglądamy je bardzo pobieżnie, nie ma tam miejsca na pochylenie się nad nimi, na analizę, dla wielu osób zdjęcie to zdjęcie i musi być ładne i kolorowe. A czy płynie z niego jakaś głębia? Czy znajduje się tam jakiś podtekst? Czy być może efekt analizy tej fotografii w jakiś sposób przekaże nam coś wartościowego co zostanie w nas na dłużej? Takich pytań niestety już sobie nie stawiamy, a szkoda. Oczywiście nie mówię tutaj o wszystkich i nie chcę nikogo obrazić, ale uwierzcie, często robi mi się przykro, gdy pokazuję komuś zdjęcia z tzw. „drugim dnem” i otrzymuję zwrotkę, typu: „no ok, w sumie może i fajne, szkoda tylko, że czarno-białe”.

Kończąc już, chciałbym się jeszcze przez chwilę zastanowić, skąd pochodzą te „prawdy objawione”? Chcesz sprzedać swoje zdjęcia pokazuj mało, pokazuj tylko te najlepsze i kolorowe, pokazuj ładne rzeczy, nikt przecież nie doceni zdjęć z głębią! 

Pamiętajmy, że fotografia to sztuka (nawet ta ślubna) i należy obchodzić się z nią właśnie jak ze sztuką. Najważniejszą kwestią jest chęć poświęcenia czasu dla fotografii, tak jak poświęcamy go dla dobrej książki. Spoglądajmy na zdjęcia jak na dzieła sztuki, nawet gdy daleko im do nich, to na pewno poszerzy nasze horyzonty i naszą percepcję, z której skorzystamy w codziennym życiu.